Ostatnio wciąż dowiaduję z
różnych mediów jak bardzo ja oraz inni członkowie lokalnego stowarzyszenia mieszkańców
„Michałów”, w którym od dawna działam, zwalczają praskie dzieci, szczególnie te
bawiące się na skwerze „Jordanka” u zbiegu ulic Siedleckiej i Otwockiej.
Największy lament w tej sprawie podnieśli działacze stowarzyszenia „Kocham Pragę”, ubolewa też nad tym
Dyrekcja Szkoły Podstawowej nr 354 wraz z Radą Rodziców i Samorządem Szkolnym.
Wszyscy ponoć czują się przez moje stowarzyszenie i „małą grupkę mieszkańców”
zastraszeni i niepewni losu dziatwy, która odważyłaby się przekroczyć teren tego
zieleńca. Zapewne za chwilę ma tam dojść do rzezi niewiniątek, a my wystąpimy w
roli Heroda i jego siepaczy.
Wróćmy do rzeczy. Tak - to ja
zwróciłem uwagę na „niewinną zabawę”, którą zorganizowała pobliska szkoła w
ramach zajęć dla dziesięcio- czy dwunastolatków. Ja bezczelnie „wtargnąłem” na
teren Jordanka, gdzie dowiedziałem się od organizatorów, że właśnie rozdawane
są uczniom wierne kopie karabinów wojskowych, wyposażone w promień lasera, przy
pomocy których dzieci podzielone na grupy będą się wzajemnie „eliminować”. Jestem synem powstańca warszawskiego, pamiętającego
okropności wojny, który prze całe życie uczulał mnie, że nie wolno mierzyć w
innego człowieka nawet z dziecięcej zabawki.
Nie mogłem więc jakoś pojąć, że to przecież zwykła zabawa dla dzieci,
rozwijająca sprawność fizyczną i pozwalająca się im wybiegać, jak twierdzą obecnie
ci, którzy rozpętali wokół tego zdarzenia całą kampanię hejtu.
Cóż, zapewne jestem staroświecki,
skoro mam, podobnie jak mój ojciec, głębokie przekonanie, że taka „rozrywka”
wyrabia w dzieciach poczucie, że strzelanie do innych ludzi to fajna rzecz, a kto
„zabije” najwięcej „przeciwników” ten zostaje bohaterem.
To ja jestem tym wrednym typem,
który postanowił zadać władzom kilka pytań w tej sprawie – między innymi
pytanie jak taka „gra” wpływa na rozwój emocjonalny dzieci w tym wieku, co
natychmiast zostało odebrane jako atak na szkołę i prześladowanie Bogu ducha
winnych uczniów.
Ja także zainteresowałem się
faktem, że ogólnodostępny teren Jordanka został w tym czasie zamknięty dla innych
użytkowników, co oczywiście błyskawicznie przedstawiono jako żądanie
niewpuszczania dzieci na jego teren.
„Oburzające jest jak lokalny aktyw uzurpuje sobie prawo do zarządzania
(tym) terenem” pisał w piśmie skierowanym do szkoły Wiceburmistrz Kacprzak z
„Kocham Pragę” dodając, że nie
dopuści aby „najmłodsi mieszkańcy Dzielnicy
byli napiętnowani” i wskazując błędnie mojego kolegę Krzysia Michalskiego
zamiast mnie, jako głównego winowajcę „piętnującego dzieci”. Burmistrzu Kacprzak – myli
się Pan - to ja, a nie on, jestem tym Herodem.
Oczywiście merytoryczna odpowiedź
na zadane pytania ze strony osób odpowiedzialnych za tę sprawę nie przyszła do
dziś.
Moje występki wobec praskich dzieci
na tym się nie kończą. Jako zarząd wspólnoty mieszkaniowej i jej mieszkańcy
napisaliśmy protest przeciwko projektowi ulokowania w „Jordanku”, pod oknami
naszych mieszkań, parku linowego i zestawów trampolin.
Zaproponowaliśmy
przeniesienie ich w pobliskie miejsce, mniej uciążliwe dla osób mieszkających w
domach sąsiadujących z tym zieleńcem. Owszem, dzieci mają prawo do zabawy, ale
mieszkańcy też mają prawo do spokojnej pracy i wypoczynku w swoich
mieszkaniach. Na tym polega przestrzeganie zasad dobrego sąsiedztwa i
współżycia społecznego.
Wydawało mi się, że jeśli ten
potencjalny konflikt można łatwo rozwiązać z korzyścią dla wszystkich stron,
władze samorządowe powinny tak zrobić. Oj – bardzo się myliłem. Nasze pismo dało
pretekst działaczom współrządzącego Dzielnicą stowarzyszenia „Kocham Pragę”, aby ponownie podnieść krzyk nad losem praskich dzieci, które jakoby
znów prześladujemy - tym razem jako wspólnota mieszkaniowa. Radny Jacek Wachowicz z „Kocham Pragę” uznał, że nawet skonsultowanie z nami tego projektu
byłoby nonsensem i terroryzowaniem
urzędników i radnych. Są to absurdy aktywistów – stwierdził. Jak
wiadomo wszyscy miłośnicy dzieci powinni skakać z radości, gdy planuje się
zainstalowanie tuż pod ich oknami parku linowego i zestawów trampolin, degradując
przy tym środowisko przyrodnicze i zieleń na skwerze. Są tu tacy, co nie lubią
dzieci biadoliła radna Barbara Domańska,
także „Kochająca Pragę” w programie „Telewizyjnego
Kuriera Warszawskiego”, przy czym kamerę skierowano na nasze okna. „Dlaczego PSM „Michałów” walczy z praskimi
dziećmi!?... Dzieci przez aktywistów niemile widziane!? ” wykrzykiwał felietonista
pewnej praskiej gazetki.
Tak
to prawda – od lat walczę z praskimi dziećmi wraz z tym okropnym stowarzyszeniem mieszkańców,
które wraz z naszą wspólnotą mieszkaniową walnie przyczyniło się do ocalenia „Jordanka”.
Tak – prześladowałem praskie dzieci, doprowadzając do ulokowania na jegoterenie ekologicznego placu zabaw, niedługo po tym, gdy lamentująca teraz nad
losem dzieci radna Domańska jako urzędniczka dzielnicowego Wydziału Architektury uczestniczyła w
przygotowaniu pozytywnej decyzji na zabudowę Jordanka przez dewelopera, którą
szczęśliwie udało się uchylić sądownie przez naszą wspólnotę. Tak – zawsze walczyłem
z praskimi dziećmi, doprowadzając do
ocalenia większej części Parku Michałowskiego wraz z placem zabaw, poprzez
przesunięcie Trasy Świętokrzyskiej. Jakoś nie widziałem wtedy przy negocjacjach z władzami
Warszawy obecnych działaczy „Kocham
Pragę”, tak odważnie dzisiaj nas zwalczających.
Zastanawiałem się dlaczego
działacze „Kocham Pragę” doznali nagle ataku moralnego wzmożenia „w obronie praskich dzieci”? Skąd wzięła
się ta fala hejtu, która zresztą wylała się głównie, zamiast na mnie, na mojego
przyjaciela Krzyśka Michalskiego, tylko dlatego, że to on udziela się w mediach
społecznościowych i na komisjach rady dzielnicy. Dlaczego kilka prostych pytań o dziecięcą „zabawę
w wojnę” oraz jedno pismo wspólnoty mieszkaniowej z wnioskiem o przeniesienie
parku linowego i parku trampolin dalej od okien mieszkańców wywołało taką
burzę?
I
przyszło mi do głowy pytanie czy stowarzyszenie „Kocham Pragę” przypadkiem nie powinno się nazywać się
stowarzyszeniem „Kocham Władzę”? Od
wielu lat ton nadają w nim ci sami ludzie, trzymający się swoich samorządowych
i urzędniczych posad, choć to nas, nazywają „etatowymi
aktywistami”. Może wpadli oni teraz w panikę na myśl, że ktoś w niedalekiej
przyszłości mógłby ich tych stanowisk pozbawić?
Ludzie znają nasze stowarzyszenie,
mamy pewne osiągnięcia integrujące mieszkańców, takie jak dom sąsiedzki – „Moje Szmulki”, nagradzany za swoją
działalność. Wcześniej byliśmy laureatami nagrody „Miasto i Transport”. Do prób
zdeprecjonowania potencjalnych konkurentów każda okazja jest dobra, a to, że „etatowi aktywiści” z „Kocham Pragę” traktują mnie i nasze
stowarzyszenie jako wielkie dla nich
zagrożenie, nawet mi trochę pochlebia.
Tomasz Peszke